Wieloletni skrzydłowy Białej Gwiazdy w długiej rozmowie.
Ćwierćfinał Pucharu Europy to najlepsze wspomnienie związane z Wisłą?
Leszek Lipka: Na pewno przygoda w pucharach była miła, ale największym szczęściem było jednak zdobycie mistrzowskiego tytułu w 1978 roku. To było wygranie ligi po 28 latach przerwy, dlatego to był najlepszy rok mój i klubu. Walka w Europie była swoistą wisienką na torcie, chociaż do dziś w naszych sercach jest zadra z Malmö. Kibice do końca nie darowali nam, że ten mecz przegraliśmy. Były plotki, że pojedynek został odpuszczony, nie chcę mi się w to wierzyć. W 18 minut straciliśmy cztery bramki, z czego niektóre wyglądały dosyć dziwnie i może dlatego kibice tak pomyśleli. Wtedy jednak mieliśmy szansę trafić na Austrię Wiedeń i powalczyć o duże pieniądze w półfinale Pucharu Europy. Ułożyło się jednak inaczej.
Którą bramkę zdobytą w barwach Wisły wspomina Pan najmilej? Czy jest to gol w rewanżu przeciwko Brugii w 1979 roku?
Na dobrą sprawę nie byłem bramkostrzelnym zawodnikiem. Jakby prześledzić moją karierę, to asyst miałem zdecydowanie więcej. Wiadomo, kto strzelał w naszej drużynie najwięcej. Oczywiście Kazek Kmiecik, graliśmy na niego, bo to była najlepsza inwestycja, 90% szansy na bramkę. Wiadomo, że nikt nie uciekał od zdobywania goli, ale często stwarzaliśmy sytuacje, które kończyły się podaniem do Kazka. Moja bramka z Club Brugge padła po ładnej akcji. Samo uderzenie może nie było piękne, ale poprzedziło ją bardzo składne rozegranie piłki. Klepka, klepka, podanie, strzał po długim rogu. Na pewno będę ją pamiętać.
Zarówno Biała Gwiazda, jak i reprezentacja Polski, grały piłkę kombinacyjną?
Jak najbardziej. Drużyny ligowe grały wówczas technicznie i były do tego dość dobrze wyszkolone. Piłka im nie przeszkadzała. Teraz gra się trochę zmieniła, jest więcej biegania i agresji. Czasem jak oglądam mecze reprezentacji Polski, to ktoś się zachwyca dobrym dośrodkowaniem. Skrzydłowy naszej kadry na dziesięć takich piłek, co najmniej siedem powinien dostarczyć na głowę partnera z drużyny. A pozwalamy sobie na duże pochwały po takim pierwszym lub drugim zagraniu. W tamtych czasach w reprezentacji tak było na początku dziennym. Piłka się zmienia. Nie chcę deprecjonować umiejętności obecnych ligowców, ale rzeczywiście jest coś w tym, że piłka nie przeszkadzała nam i od początku mogliśmy się skupić nad tym, co z tą futbolówką chcemy zrobić. Teraz to przyjęcie dłużej zajmuje i pochłania więcej uwagi.
Jakie wyjazdy z Wisły i reprezentacji Polski wryły się Panu w pamięć?
To był jeden z moich pierwszych wyjazdów. Gdy dopiero wchodziłem na dobre do drużyny, to pojechaliśmy po sezonie w grudniu 1978 roku do USA. Mieliśmy spotkanie z tamtejszą Polonią, mecze z drużynami polonijnymi. To był fajny wyjazd, bo nie trenowaliśmy mocno, tylko bardziej rekreacyjnie. Miło to wspominam. Byliśmy również w Australii, to także była interesująca wyprawa.
Z kadry na pewno do zapamiętania słynny mecz na Malcie, bo przeszedł do historii. Obrzucono nas kamieniami kilka minut po moim golu i zaczęliśmy obrywać również innymi przedmiotami. Sędzia przerwał mecz. Nie graliśmy pełnych 90 minut. Było niebezpiecznie, bowiem kibice mieli na tyle kamieni, że mogli rzucać do woli. Dobrze, że trybuny były daleko od murawy i się schowaliśmy na środku boiska. Musieliśmy zejść jakoś do szatni przy pomocy ochrony, na szczęście przeszliśmy tę trasę. Potem musieliśmy czekać kilka godzin w szatni, aż kibice się uspokoją. Ciekawa również była podróż do Ameryki Południowej, gdzie rozegraliśmy sparingi z Brazylią oraz Argentyną.
Co zadecydowało o tym, że niemal całą karierę spędził Pan w Wiśle, mimo między innymi relegacji z ligi?
Od 1970 roku byłem w Wiśle, spadliśmy z ówczesnej pierwszej ligi w 1984 roku. Jestem związany z Krakowem, nie byłem chętny do przeprowadzki. Nie chciałem zostawić drużyny w trudnym momencie i kilku nas, w tym między innymi Marek Motyka, zostało w tej ekipie na drugim szczeblu rozgrywkowym. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, w ogóle tego nie żałuję. Kibice mogliby mieć pretensje o opuszczenie zespołu w tak newralgicznym momencie. Dzięki temu chodzę spokojnie po Krakowie, nikt mi nie zarzuci, że uciekłem z tonącego okrętu. Po pewnym czasie wróciliśmy do pierwszej ligi i naprawdę miło, że czasem ktoś zaczepi i wspomni, jak miło mu się oglądało nasze mecze.
Trzeba było mieć ukończone 30 lat, żeby wyjechać za granicę. A ile człowiek może jeszcze pograć na wysokim poziomie wówczas? Może dwa lub trzy lata. Nie było też sensu przeprowadzać całej rodziny itd. Dostałem propozycję z mistrza Szwecji oraz austriackiego klubu, gdzie nawet na chwilę pojechałem. Ustalono sumę odstępnego, a jak przyszło, co do czego, to Wisła podbiła cenę i zagraniczny klub się wycofał. Z perspektywy czasu jestem zadowolony, że tak to się potoczyło.
Jaka jest podstawowa różnica w Wiśle na przestrzeni lat?
Obcokrajowcy. Nie tak dawno przybyło do nas dużo Holendrów, potem Hiszpanów, teraz wydaje mi się, że wszystko jest na najlepszej drodze, by nasza drużyna była taką krakowską rodziną. Uważam, że niektóre transfery w ostatnich latach były zbędne i mogliśmy spróbować zaufać młodym chłopakom z juniorów. W minionej rundzie finałowej więcej szans dostali młodzi piłkarze, którzy potrzebują ogrania.
Jakby prześledzić nasz mistrzowski skład, to nawet nie było w nim zbyt dużo zawodników z Poznania czy Warszawy, tylko niemal wszyscy mieszkali w Krakowie od małego. Nie ma co porównywać, w innych klubach również tak wtedy było, rotacja składem zwiększyła się od tego czasu. Trener Stolarczyk ma poparcie zarządu i to cieszy. Gdyby nie miał, to bałby się ryzyka i walczył tylko i wyłącznie o wynik w danym momencie. Mieliśmy analogicznym sytuację w klubie po drugiej stronie Błoń. Gdyby to było w innym zespole, to trener Probierz dawno pożegnałby się z posadą, a tak teraz Cracovia świętuje awans do europejskich pucharów.
To właśnie krakowskie zgranie dało Wiśle mistrzostwo Polski w 1978 roku?
Nie tylko zgranie. Bardziej więź. Byliśmy cały czas jedną rodziną. Mecz meczem, ale po spotkaniu szło się całą drużyną z żonami na piwo czy coś innego. Znaliśmy nawzajem swoje problemy i potrafiliśmy sobie pomóc. Przy piwku łatwiej też było powiedzieć koledze z drużyny, że coś jest z jego postawą nie tak. Gdy oglądam czasami mecze, to widzę, że piłkarze z jednej drużyny często siedzą osobno. Dodatkowo jeden mówi przykładowo po hiszpańsku, drugi po angielsku. Wydaje mi się, że w drużynie z początku XXI. wieku była podobna więź pomiędzy zawodnikami Białej Gwiazdy jak w naszych czasach.